Rok
2015
Norwegia.
Okręg Rogaland. Gmina Eigersund. Miasto Egersund. Populacja 10874
osoby. Miejsce, gdzie na świat przyszła Hope. Miasteczko, w którym
już od prawie trzystu lat mieszkały kobiety o nazwisku Hansen.
Rodzina dziewczyny należała do robotniczej klasy średniej. W domu
nigdy się nie przelewało, jednak od najmłodszych już lat niczego
jej nie brakowało.
Solveigh,
babcia dziewczyny miała już osiemdziesiąt dziewięć lat i była
osobą bardzo schorowaną, lecz mimo to nigdy się nie oszczędzała.
Bardzo często można było ją spotkać, jak pieli w ogródku, sadzi
kolejne kwiatki, czy krząta się po domu sprzątając i gotując,
przy okazji śpiewając stare norweskie kołysanki. Hope już od dnia
narodzin była oczkiem w głowie babci. Chodziła za nią wszędzie,
a kiedy podrosła chętnie uczyła się gotować, czy też robić na
drutach. Dziewczyna od zawsze była zapatrzona w Solveigh, stawiając
ją sobie za wzór do naśladowania. To do babci zwracała się za
każdym razem kiedy miała problem, słuchała jej rad i zawsze
liczyła się z jej zdaniem.
Matka
Hope, Ingrid była czterdziestoletnią kobietą, której prawie nigdy
nie było w domu. Pracowała na dwa etaty, zmuszona do tego trudną
sytuacją materialną rodziny, więc w gruncie rzeczy nie spędzała
z córką zbyt wiele czasu. Wszystko co przeżyła, a przede
wszystkim, porzucenie jej przez Tobiasa, kiedy była w ciąży,
odcisnęło na niej piętno. Teraz, Ingrid była kobietą
zgorzkniałą, nie ufającą nikomu, a już przede wszystkim
osobnikom płci przeciwnej, którzy kręcili się przy Hope. Nie
chciała, by jej jedyne dziecko musiało cierpieć tak jak ona, więc
zawsze wmawiała dziewczynie, że mężczyźni to zło tego świata,
że jedyne czego chcą to uciechy cielesne, że potrafią wmówić
zakochanej w sobie kobiecie wszystko, co im ślina na język
przyniesie i porzucają ją kiedy tylko zrobi się zbyt poważnie.
Z
kolei Hope, najmłodsza z pań Hansen, była już od urodzenia
dziewczyną niezwykle wrażliwą i emocjonalną. Kochała matkę,
jednak to babcia zawsze była jej bliższa. Być może było tak
dlatego, że dziewczynka całe dnie spędzała właśnie z Solveigh.
To starsza z kobiet, towarzyszyła Hope, kiedy ta stawiała pierwsze
kroki, wypowiedziała pierwsze słowo ( które swoją drogą brzmiało
"babcia"), czy namalowała swój pierwszy obraz i orzekła,
że chce w przyszłość uszczęśliwiać ludzi swoimi pracami.
Jednak, ostrzeżenia matki przed mężczyznami też nie poszły na
marne. Gdzieś w umyśle Hope tkwiły one, niczym drzazga w palcu i
dawały o sobie znać, kiedy tylko któryś z jej kolegów za bardzo
się do niej zbliżał. Dziewczyna miała wszystko, czego chciała,
ale nie czuła potrzeby posiadania drugiej połówki. Czekała, może
bardziej podświadomie, na tego jedynego, który odmieni jej życie,
a w międzyczasie nie chciała spotykać się z nikim innym.
Hope
nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek opuści rodzinne
miasteczko Egersund tylko po to, aby studiować w Paryżu.
Jednak, Sorbona była jej marzeniem i dziewczyna od zawsze wiedziała,
że mają tam najlepszy program artystyczny na świecie. Więc
dlaczego teraz się wahała? Dlaczego nie potrafiła się cieszyć,
że otrzymała miejsce na wymarzonej uczelni oraz stypendium,
pozwalające jej na naukę w Paryżu?
Panna
Hansen stała na tyłach domu w przylegającym do niego
rozległym ogrodzie, wpatrując się w horyzont. Ciemnobrązowe
oczy dziewczyny chłonęły wszystko to, co udało jej się dostrzec,
jak gdyby chciała zapamiętać każdy szczegół i detal surowego,
norweskiego krajobrazu. W drobnej dłoni trzymała list z uczelni,
który otrzymała kilka tygodni temu. Nie miała pojęcia co robić.
Władze Sorbony oczekiwały jej odpowiedzi najpóźniej do końca
tygodnia, a Hope nadal zastanawiała się, czy robi
dobrze, porzucają mamę i chorą babcię na kilka lat.
Wmawiała
i sobie, i obu kobietom, że będzie je odwiedzała najczęściej jak
się da, ale nie było to prawdą. Lot z Paryża do Norwegii był
bardzo drogi, więc dziewczyna wracałaby pewnie do domu tylko na
letnie wakacje i święta. A dla niej było to stanowczo za mało.
Hope nie chciała by obie kobiety za bardzo za nią tęskniły, a i
ona sama, nie byłaby szczęśliwa z dala od domu.
-
Tu jesteś księżniczko. - Usłyszała za sobą głos babci, która
pewnie zaczęła się zastanawiać, gdzie zniknęła jej wnuczka
zaraz po kolacji. - Zaczynałam się obawiać, że już wyjechałaś
do Paryża, zostawiając ukochaną babunię i mamusię bez słowa
pożegnania. - Dodała z lekkim uśmiechem, obejmując Hope
ramieniem.
-
Nawet tak nie mów babciu. Przecież wiesz, że nigdy bym wam tego
nie zrobiła. - Odpowiedziała cicho, odrywając wzrok od widoku
przed sobą i przenosząc go na stojącą obok kobietę. - Nie chcę
was zostawiać i dobrze o tym wiesz. Zaczynam dochodzić do wniosku,
że wysłanie podania na Sorbonę było złym posunięciem. Przecież
w Norwegii też jest wiele uczelni, które proponują ten sam
kierunek, no i byłabym bliżej domu. Nie musiałabym was zostawiać,
byłabym często w domu i nie tęskniłabym za wami tak bardzo, jak
gdybym była w Paryżu. - Dodała cicho, po raz pierwszy
wyjawiając swoje obawy.
Ciemnobrązowe oczy
dziewczyny powoli błądziły po twarzy babci, a w
ich spojrzeniu malowało się przerażenie i paniczny
strach, przed tym co ją czeka. Hope nigdy nie opuszczała domu na
tak długo. Nie chciała wyjeżdżać do obcego kraju, gdzie nie
będzie nikogo znała. Dziewczyna od zawsze była nieśmiała i
zamknięta w sobie i bardzo ciężko było jej nawiązywać
nowe znajomości. Nawet tutaj, w rodzinnym miasteczku, gdzie
każdy wiedział wszystko o każdym, miała nieliczne grono
przyjaciół, których znała już od czasów przedszkola.
Jeszcze
przez jakiś czas panna Hansen wpatrywała się w babcię, nie
wiedząc, co jeszcze ma powiedzieć. Obie kobiety były do siebie
bardzo podobne. Miały ten sam układ twarzy, niemal taką samą
fryzurę. Nawet do matki, Hope była bardzo podobna. Dziewczyna
niczego nie odziedziczała po ojcu. Nigdy go nawet nie poznała.
Widziała go tylko raz, na jedynej jego fotografii w domu, którą
jej mama trzymała ukrytą pod bielizną w komodzie w
swojej sypialni, że był blondynem o niebieskich oczach. Zapytała
Ingrid o niego kilka lat temu. Dowiedziała się, że
mieszka w Oslo, ma nową żonę i dwójkę dzieci, ale nigdy nie
pytał o córkę, którą porzucił jeszcze przed jej narodzinami.
Podobno, jedyne co po nim odziedziczyła to pewne cechy charakteru,
takie jak na przykład, ośli upór, dociekliwość i chorobliwa
ambicja. Panna Hansen nigdy nie chciała go odnaleźć, skoro Tobias
zostawił ją i jej mamę, ona nie chciała mieć z nim nic
wspólnego.
Kiedyś
babcia, opowiadała dziewczynie historię kobiet z rodu Hansenów.
Podobno, jakieś trzysta lat temu, jedna z nich odrzuciła awanse
wysoko cenionego w tamtych czasach mężczyzny, który w ramach
zemsty rzucił klątwę na wszystkie jej potomkinie. Od tamtej pory,
żadna nie mogła znaleźć partnera na całe życie, który porzucał
ją kiedy tylko zachodziła w ciążę. Sytuacja powtarzała się do
dnia dzisiejszego. Najpierw babcia Hope została sama w ciąży z
matką dziewczyny, a potem to samo spotkało Ingrid. Panienka
Hansen wiedziała, że ją także to czeka, więc nigdy nie
umawiała się na randki. Nie chciała cierpieć, mimo że nie
bardzo wierzyła w opowieść babuni. Jednak, do tej pory dziewczyna
nie znalazła innego wyjaśnienia.
-
Musisz tam jechać kochanie. - Głos Solveigh wyrwał wnuczkę z
zamyślenia. - Nie przejmuj się mną i Ingrid. Jesteśmy dorosłe i
jakoś obie damy sobie radę. Ty jesteś młoda, więc spełniaj
swoje marzenia i szukaj swojej drogi w życiu. Wyjedź, rozwijaj
swoje pasje, poznaj nowych ludzi, zakochaj się. Nie zamykaj się na
nowe możliwości. Niech strach i wątpliwości nie staną na twojej
drodze do szczęścia. - Uśmiechnęła się do wnuczki, ściskając
jej dłoń. - Nie trać czasu i jutro z samego rana wyślij im
odpowiedź, bo w końcu będzie za późno.
-
Łatwo ci mówić babciu. Nie mogę was tak zostawić. Nie dacie
sobie rady. Mama pracuje na dwa etaty, ty jesteś chora, a ja mam tak
po prostu wyjechać? Nie, nie zgadzam się! - Odpowiedziała, patrząc
na babcię. Wiedziała, że jest niegrzeczna, ale skrywane przez tak
długi czas emocje dawały o sobie znać. - A co jeśli mi się nie
uda? Co jeśli nikt mnie nie polubi, albo obleję rok, albo okaże
się, że malarstwo to nie jest to, czego w życiu chcę? - Nie
oczekiwała odpowiedzi na swoje pytania, chciała tylko wyrzucić
z siebie wszystkie wątpliwości, wszystkie obawy i uzyskać
potwierdzenie, że ma to zrobić. Że ma rzucić wszystko i wyjechać.
Jakby chciała, by cała wina za jej niepowodzenia spadła na babcię
i matkę.
-
Hope, odkąd się urodziłaś, razem z Ingrid wiedziałyśmy, że
będziesz wyjątkowa. Że ty jako pierwsza przełamiesz rodzinną
tradycję i poznasz miłość swojego życia, która cię nie opuści.
Że osiągniesz wszystko to, czego zapragniesz. - Odpowiedziała
Solveigh, patrząc na dziewczynę karcąco, kiedy ta przewróciła
oczami. - Wiem, że się boisz. To normalne, w końcu porzucasz dom,
gdzie spędziłaś całe swoje życie. Opuszczasz bezpieczne miejsce,
ale zawsze będziesz mogła tu wrócić, nawet jeśli powinie ci
się noga. Zaryzykuj, nic cię to nie kosztuje, a możesz zyskać
naprawdę bardzo wieje. Spełniaj swoje marzenia, nie tkwij tutaj.
Masz tyle możliwości, całe życie przed sobą. Nie powiem ci co
masz zrobić, choć tego ode mnie oczekujesz. - Dodała, ocierając
samotną łzę, spływającą po policzku dziewczyny. - Jesteś już
dorosła, a moment kiedy wraz z twoją matką podejmowałyśmy za
ciebie decyzję, bezpowrotnie zniknął. Czas, żebyś wzięła życie
w swoje ręce. - Pocałowała Hope w miejsce, gdzie przed chwilą
starła łzę i odwróciła się, by wrócić do domu. Będąc w
połowie drogi, spojrzała na obejmującą się dziewczynę,
uśmiechnęła się ciepło i powiedziała – Wiem, że tego chcesz.
Nie każ czekać tym ważniakom z Paryża na twoją odpowiedź.
Przemyśl sobie wszystko i wróć do domu, kiedy będziesz
gotowa. Zrobiłam twoje ulubione ciasto.
Po
chwili kobiety już nie było. Panienka Hansen nadal stała w tym
samym miejscu, obejmując się ramionami i powstrzymując napływające
do oczu łzy. Wiedziała, że babcia ma rację. Zawsze
jej doradzała, zawsze pomagała. Nawet teraz, kiedy
dziewczyna miała opuścić dom rodzinny, Solveigh nakłaniała ją
do wyjazdu.
Może
babcia ma trochę racji? Pomyślała, przenosząc spojrzenie
na budynek, który byl jej domem, i który kochała całym
sercem. Ciężko będzie jej pożegnać się z tym
miejscem, z milionem wspomnień, które przez
te dwadzieścia jeden lat się tutaj stworzyło, a
przede wszystkim najgorzej będzie rozstać się z mamą i
babcią. Hope widziała, że będzie za nimi tęsknić, ale starsza
pani miała rację. Dziewczyna musi wziąć sprawy swoje ręce,
zawalczyć o siebie i o swoją przyszłość.
Została
na zewnątrz jeszcze kilkanaście minut, po raz setny rozważając za
i przeciw. Kiedy w końcu wróciła do domu, zastała w kuchni Ingrid
z babcią oraz obiecane dla niej ciasto. Zajadając się jabłecznikiem,
jak gbyby był to jej ostatni posiłek, podzieliła się z obiema
kobietami podjętą decyzją. A następnego dnia z samego rana, Hope
udała się na pobliską pocztę, by wysłać odpowiedź do Paryża.
W gruncie rzeczy, nie mogła się doczekać, kiedy w końcu pojawi
się na uczelni i zacznie nowe, samodzielne życie. Wiedziała, że
będzie cudownie i podświadomie czuła, że wydarzy się tam coś,
co zmieni jej życie na zawsze.
***
Mało
kto z żyjących w XXI wieku wiedział, że są kraje, w których
żyją jeszcze rodziny o arystokratycznych korzeniach, które ponad
wszystko stawiają tradycję oraz przetrwanie ich czystej, błękitnej
krwi.
Do
takiej grupy należała również rodzina Blanachardów, pochodząca
z Bordeaux. Lata jej świetności przypadają na okres
napoleoński w Francji i to właśnie od tamtego czasu, członkowie
rodu tak zagorzale dbali o zachowanie wszelkich rodowych
tradycji i zachowań.
Obecnie,
rodzina liczyła czworo członków.
Basile,
głowa familii był niczym włoski boss, twardą ręką rządzący
otaczającym go światem. Jako właściciel najlepszej na świecie
sieci winnic, sprawił, że Blanchardowie byli najbogatszym z
arystokratycznych rodów we Francji. Mężczyzna to człowiek
nieznoszący sprzeciwu, pokazujący ludziom stojącym niżej od niego
w hierarchii, gdzie jest ich miejsce. To samo tyczyło się jego żony
oraz dzieci. Nie znosi sprzeciwu, jest uparty i nie wyobraża sobie,
by jego syn oraz córka choć raz mu się sprzeciwili.
Agelique,
żona Basile'a, to kobieta o niezwykłej urodzie, która została
uwikłana w to małżeństwo z pobudek czysto politycznych i
finansowych. Nawet po trzydziestu latach, które spędziła u jego
boku, nie zapałała do niego miłością, czy też choćby krztyną
cieplejszego uczucia. W gruncie rzeczy, gardziła swoim małżonkiem,
a jedyną rzeczą, która go przy nim trzymała były ich dzieci.
Zawsze starała się, wbrew woli Basile'a wpajać Jonathanowi i
Annalise, by szukali własnej drogi w życiu, by przeciwstawiali się
temu, co dzieje się w tym zamkniętym, arystokratycznym światku,
który z ich matki zrobił niewolnicę konwenansów i wymaganych od
niej zachowań. Angelique nigdy nie chciała, by jej dzieci były tak
samo nieszczęśliwe jak ona i nie były zmuszone do tego by tkwić w
tym marazmie.
Annalise
z kolei, nigdy nie była aż tak ważna, jak jej brat. Jako młodsze
dziecko, miała o tyle lepiej, że ojciec nie wymaga od niej zbyt
wiele, skupiając całą uwagę na Jonathanie. Dziewczyna
teoretycznie mogła robić co chciała, spotykać się z kim chciała
i uczyć się gdzie chciała. Niestety, zmieniło się to ostatnio.
Kiedy tylko panienka Banchard skończyła osiemnaście lat, Basile
zaczął interesować się przyszłością córki, jej nauką oraz
późniejszym życiem rodzinnym. Wbrew woli Ann, wysłał ją do
szkoły prywatnej z internetem i powoli szuka dla niej odpowiedniego
kandydata na męża. Można byłoby powiedzieć, że to czyste
szaleństwo. Od kiedy to, rodzice wybierają jeszcze swoim dzieciom
przyszłych partnerów? Niby jest dwudziesty pierwszy wiek,
ale dla Basile'a Blancharda czas stanął w miejscu, a to co
nowe i mało tradycyjne było złe i nieodpowiednie dla jego rodziny,
a przede wszystkim dzieci.
Jeśli
zaś chodzi o Jonathana, to chłopak został przez ojca
niejako wyróżniony. Jako jedyny syn i spadkobierca
rodzinnej fortuny od najmłodszych lat był przyuczany do prowadzenia
interesów, do odpowiedniego prowadzenia spotkań biznesowych,
a przede wszystkim do bycia głową tak bardzo szanowanej
rodziny Blanchardów. Nie żeby mu się to nie podobało. Tak
naprawdę, chłopak lubił luksus, w którym żył. Lubił to, że
nie musiał się za bardzo wysilać, by coś zrobić, czy dostać.
Nigdy nie musiał pracować, a dowodem na to, że jest
bogaty był zestaw złotych kart kredytowych byle jak wciśniętych
do skórzanego portfela.
Nie
należy go jednak myśleć, Jonathan jest rozpuszczony do szpiku
kości, albo że nie docenia podstawowych wartości. Smutna prawda
docierała do niego przez kilka ostatnich lat. Było tak jak zawsze
mówiła mu jego matka – że jest niewolnikiem konwenansów i
własnego przeznaczenia, którego tak naprawdę nie chciał. Basile
zawsze mówił mu, że któregoś dnia zostanie właścicielem
winnic, że poślubi Genevieve – dziewczynę, którą wybrał dla
niego już jakieś dwadzieścia lat temu. Do mężczyzny zupełnie nie
docierały zdroworozsądkowe argumenty syna, że blondynka jest
pusta, że kompletnie nie ma z nią o czym rozmawiać, a mimo to
decyzja o ich ślubie zapadła już dawno temu.
Niewątpliwym
cudem, było dla Jonathana namówienie ojca na studia na Sorbonie.
Chłopakowi marzył się kierunek, który dałby mu uprawnienia
architekta. Od zawsze interesowało go projektowanie nowych budynków,
czy też organizacja terenów wokół nich. Basile zgodził się na
to pod warunkiem, że jego syn nie piśnie ani słówkiem na
temat jego przyszłego małżeństwa i zaakceptuje wszystko bez
zbędnego szemrania. Dla młodego Blancharda był to cios, jednak
miał nadzieję, że do tego czasu uda mu się w jakiś sposób
wyplątać z zaaranżowanego związku.
Chyba
tylko Genevieve była podekscytowana tym małżeństwem. Dla niej i
jej rodziny byłoby to na pewno niesamowite wyróżnienie,
ale też umocnienie swojej pozycji w hierarchii. Nie dało też się
ukryć, że blondynkę pociągały przede wszystkim pieniądze,
jakimi dysponowała rodzina Blanchardów. Dziewczyna podczas
ostatnich wakacji na każdym kroku towarzyszyła Jonathanowi,
twierdząc że chce z nim spędzić każdą wolną chwilę, a on dla
świętego spokoju się na to godził. Nie chciał drażnić ojca, bo
wiedział też o co toczy się gra.
Na
kilka dni przed wyjazdem na uczelnię, Jonathan został wezwany do
gabinetu ojca. Chłopak nie miał zielonego pojęcia o co może
chodzić, więc nic dziwnego, że pełen obaw czekał pod drzwiami,
zastanawiając się czego tym razem zażąda od niego
ojciec. W końcu, jakieś pół godziny po umówionej porze
spotkania, ojciec chłopaka wyszedł z pomieszczenia, gestem
zapraszając syna do środka.
-
Wejdź i usiądź. - Odezwał się, zajmując swoje miejsce za
biurkiem. - Musimy porozmawiać o tobie i Genevieve.
-
Co tym razem ci nagadała? - Zapytał ojca z nutą zdenerwowania
słyszalną w głosie. Jonathan miał nadzieję, że dziewczyna nie
powiedziała Basile'owi jak bezceremonialnie potraktował ją
ostatnim razem.
-
Genevieve nie powiedziała mi niczego szczególnego. Po prostu
chciałem z tobą porozmawiać na temat waszej wspólnej przyszłości.
-
Przecież zostały mi jeszcze trzy lata studiów, a ustaliliśmy
chyba, że do czasu ich ukończenia nie będziemy poruszać tego
tematu. - Jonathan cały się spiął. Ostatnią rzeczą jakiej
chciał było omawianie jego związku z blondynką. - Poza tym, nie
uważasz tato, że aranżowane małżeństwa to już przeżytek? Nie
przyszło ci do głowy, że chciałbym mieć wybór co do kobiety, z
którą chciałbym spędzić życie?
-
Nie tym tonem młody człowieku! - Basile podniósł głos,
niezadowolony z niesubordynacji syna. - Dobrze wiesz dlaczego masz
się ożenić z Genevieve. Ten związek został zaaprobowany już
dwadzieścia lat temu i dzięki unii naszych dwóch rodzin będziemy
jeszcze potężniejsi.
- W nosie mam twoją unię, w nosie mam ją i to czego ty chcesz.
Najwyższa pora żebym zaczął decydować o tym,
czego ja chcę, a wiem że nie jest to małżeństwo z tą mało
inteligentną dziewczyną.
-
Nie zapominaj z kim rozmawiasz! Tylko dzięki mnie możesz studiować
ten swój wzięty chyba prosto z kosmosu kierunek. To ode mnie masz
pieniądze, z których tak bez oporu korzystasz. Pamiętaj, że sam
przystałeś na te warunki dwa lata temu. Sprzeciw mi się, a już
nie wrócisz na uczelnię i zaczniesz przygotowywać się do objęcia
winnicy i małżeństwa z Genevieve.
-
Tak przystałem na te warunki, ale nie mieliśmy o tym rozmawiać do
czasu ukończenia przeze mnie studiów. A ty tymczasem, napomykasz o
tym kiedy tylko masz ku temu sposobność. Do tej smutnej
konieczności pozostały jeszcze trzy lata, więc z łaski swojej nie
mówmy o tym więcej.
-
Właśnie po to cię wezwałem. Plany się zmieniły. Ślub został
przesunięty w czasie, odbędzie się najpóźniej za dwa lata,a
wasze zaręczyny zostaną ogłoszone podczas corocznego balu
bożonarodzeniowego.
-
Niby dlaczego? Co się zmieniło?
-
Po prostu ustaliliśmy z ojcem Genvieve, że nie ma na co czekać.
Musimy działać i połączyć nasze rodzinny, by stworzyć imperium,
które przetrwa kolejne stulecia. Wy będziecie jego początkiem i od
was, będzie zależała jego przyszłość. Masz jakieś
pytania?
-
Nie. Mogę odejść?
-
Idź. I pamiętaj, zawsze robiłem wszystko, by tobie i Annalise żyło
się jeszcze lepiej, niż mnie i matce.
-
Oczywiście, że o tym pamiętam, ojcze.
Jonathan
pospiesznie opuścił gabinet Basile'a z ledwością powstrzymując
wściekłość, która się w nim gotowała. Wrócił do własnego
pokoju i dopiero tam, dał upust swoim emocjom, uderzając pięścią
w dopiero co zamknięte drzwi. Nie mógł uwierzyć, że jego ojciec
nie dotrzymał słowa, jednak czego innego miał się po nim
spodziewać. Do przewidzenia było to, że mężczyzna w nosie będzie
miał ich mowę i niezależnie od woli syna, zrobi to na co będzie
miał ochotę.
Ponure
myśli nie opuszczały Jonathana aż do wyjazdu na uczelnię.
Świadomość, że za niecałe dwa lata będzie już w związku
małżeńskim z kobietą, z którą kompletnie nic go nie łączyło,
napawała go przerażeniem. Jednak chłopak miał jeszcze świadomość,
że nic nie jest stracone, że może wydarzy się coś, co zmieni
przyszłość. Jego przyszłość przede wszystkim.
Wrzesień
2016
Hope
mieszkała w Paryżu już niemal od miesiąca. Była bardzo
zaskoczona, że tak dobrze czuje się w nowym miejscu. Początkowo,
kiedy tylko wsiadała w samolot na lotnisku w Oslo, żegnana przez
matkę i babcię, była pełna obaw. Przerażenie dławiło
ją w gardle, a łzy same napływały do oczu. Powstrzymywała
je jednak ostatkiem siły, by jeszcze bardziej nie martwić Ingrid i
Solveigh i dała im swobodnie płynąć dopiero w samolocie.
Zadomowienie
się w nowym miejscu zajęła Hope około tygodnia. Dziewczyna
zajmowała pokój z pewną dziewczyną o imieniu Genevieve,
która wydawała się jej niezbyt sympatyczna, a z tego, co
wywnioskowała panienka Hansen, największym zainteresowaniem
blondynki był jej wygląd i opowiadanie każdemu, kto chciał jej
słuchać o swoim ślubie z niejakim Jonathanem. Obie dziewczyny nie
zapałały do siebie sympatią już od pierwszego dnia. Norweżka
miała wrażenie, że Genevieve traktuje mieszkanie z nią jak złą
konieczną, bo w jej pokoju było ostatnie wolne miejsce. Prawie w
ogóle ze sobą nie rozmawiały, a po jakimś czasie Hope, zaczęła
po prostu unikać swojej sypialni wracając tam tylko na noc.
Na
szczęście, nie wszyscy byli tak nastawieni do Norweżki jak
Genevieve. W pierwszym tygodniu nauki, dziewczyna poznała Marie,
koleżankę z roku, która była jej zupełnym przeciwieństwem.
Panienka Pourbaix miała wszystkie te cechy, których brakowało
Hope, jednak obie bardzo szybko się zaprzyjaźniły, a po kilku
dniach dołączył do nich Thomas – kolejny student malarstwa.
Wszystko powoli zaczynało się układać, a nawet Hansen znalazła
sobie dodatkową pracę w kawiarni, gdzie codziennie spędzała
po kilka godzin, zarabiając na najważniejsze potrzeby i tym samym,
odciążając nieco matkę i babcię.
Niestety,
absorbujące zajęcia, praca, a nawet przyjaciele nie zmniejszyły
tęsknoty dziewczyny za domem. Hope powoli odliczała dni do przerwy
świątecznej, kiedy znów będzie mogła zobaczyć mamę i babcię.
Do tego czasu jednak, musiała się skupić na nauce, której wciąż
przybywało oraz pracy.
Tego
dnia, zaraz po zajęciach, Hansen siedziała w bibliotece kończąc
esej na zajęcia z historii malarstwa, za który powinna była zabrać
się już dawno temu. Niestety, napięty grafik w pracy, gdzie szef
wymagał od niej coraz więcej, nie pozwolił jej na szybsze
przygotowanie zadania. Dziewczyna była tak zajęta pisaniem, że
dopiero po jakimś czasie spojrzała na zegarek i zdała sobie
sprawę, że jest już spóźniona do pracy. Pośpiesznie zebrała
swoje rzeczy i wybiegła z biblioteki, nie chcąc po raz kolejny
słychać kazania szefa o tym, że jeszcze jedno jej spóźnienie i
potrąci jej wszystko z pensji.
Wybiegając
z pomieszczenia, Hope nie zauważyła nadchodzącego chłopaka, na
którego wpadła, przy okazji rozsypując trzymane w dłoniach
książki i kartki z dopiero co napisanym esejem.
-
Hej! Uważaj jak chodzisz. - Usłyszała głos tego, na którego
wpadła, zanim z cichym jękiem nie upadła na podłogę.
-
Prze...przepraszam. - Powiedziała cicho, rumieniąc się straszliwie
i podnosząc wzrok na stojącego nad nią mężczyznę. -
Nie chciałam, spieszyłam się i nie zauważyłam, że idziesz. -
Dodała, powoli podnosząc się na nogi i szybko zbierając swoje
rzeczy.
Westchnęła,
kiedy zobaczyła, że cała zawartość jej plecaka rozrzucona jest
po korytarzu, więc szybko zebrała rzeczy w nieładzie pakując je
do środka. Na porządki czas będzie później. Rozejrzała się
wokół siebie szukając książek i eseju, kiedy dostrzegła, że ma
je jej niedoszła ofiara.
-
Dziękuję. - Powiedziała, biorąc je od niego. - Muszę iść. -
Dodała po chwili, uświadamiając sobie, że zbyt długo wpatrywała
się w twarz chłopaka.
-
Poczekaj! - Zawołał za nią, kiedy była już w połowie korytarza.
- Powiedz chociaż jak masz na imię.
-
A czy to ważne? - Odkrzyknęła i już jej nie było.
Wiedziała,
że będzie miała kłopoty, kiedy tylko przekroczyła próg kawiarni
i dostrzegła spojrzenie szefa. Rzuciła szybkie przepraszam,
założyła fartuszek i zaczęła pracę, starając się nie myśleć
o niedawnym incydencie przed biblioteką i niesamowitych oczach
chłopaka, na którego przypadkowo wpadła. Jeszcze wtedy nie miała
pojęcia, że nieznajomy całkowicie zmieni ją i jej życie.
***
Jonathan
stał jeszcze przez chwilę pod biblioteką jak oniemiały. Patrzył
przed siebie, na miejsce gdzie przed chwilą zniknęła brunetka. Nie
bardzo wiedział, co się wydarzyło, jakby te kilka ostatnich minut
było tylko snem.
Chłopak
nigdy nie sądził, że ktokolwiek pojawi się w jego życiu z takim
impetem, choć tak naprawdę nic poważnego się nie wydarzyło. Ot,
wpadła na niego jakaś dziewczyna, która nawet nie wyjawiła mu
swojego imienia. Czuł jednak, że to spotkanie było przełomowym,
że od tej pory jego życie się zmieni, nie wiedział tylko czy na
lepsze, czy gorsze.
W
końcu, po kilku minutach, Jonathan wyrywał się z
letargu, w którym tkwił od dobrych kilku
minut i rozejrzał się dookoła. Ludzie wychodzący z
biblioteki patrzyli na niego dziwnie, więc chłopak miał zamiar
wrócić do pokoju, by tam spokojnie pomyśleć. Jednak coś, co
leżało pod jedną z ławek przykuło na chwilę jego uwagę.
Blanchard schylił się, by lepiej się temu przyjrzeć i zobaczył
tam czerwony portfel w kwiatki. Podniósł go i z ciekawością
obejrzał. Musiał on należeć do brunetki, która zbierając w
pośpiechu swoje rzeczy, nie zauważyła go.
Po
zajrzeniu do środka, chłopak odkrył wreszcie jak dziewczyna ma na
imię, gdyż znalazł tam legitymację studencką. Jego całą uwagę,
skupiło zdjęcie, na którym widoczne były trzy kobiety - Hope,
zapewne ze swoją matką i babcią. Jeszcze przez chwilę, Blanchard
przypatrywał się fotografii, po czym zabrał ze sobą
portfel i wrócił do pokoju. Postanowił, że odnajdzie dziewczynę
i zwróci jej własność, a do tej pory musi jakość ukryć
wszystko przed Genevieve. Oczami wyobraźni widział już jej minę,
gdyby odkryła, co teraz dzieje się w jego głowie. A tego nie
chciał. Wystarczyła mu świadomość, że jeżeli niczego nie zrobi
to będzie musiał się z nią ożenić, a to byłaby dla niego
tragedia.
Z
takimi ponurymi myślami, Jonathan wrócił do pokoju, który na
szczęście był pusty, bo jego współlokator, a zarazem najlepszy
przyjaciel, Matthieu nie wrócił jeszcze z treningu. Chłopak
położył się na łóżku i zaczął się zastanawiać jak odnaleźć
Hope i dlaczego zareagował tak a nie inaczej, na ich przypadkowe
spotkanie.
___________
Cześć, rozdział pojawił się wcześniej niż się spodziewałam, także zapraszam do czytania. :)
Cześć :)
OdpowiedzUsuńW tym rozdziale chyba niewiele jest nowości w zestawieniu z poprzednią wersją, ale i tak twierdzę, że odpowiednio wprowadzasz do opowiadania. Przedstawiasz dwójkę głównych bohaterów w przejrzysty sposób, a o to właśnie chodzi.
Dwie uwagi:
- przy dialogach także tworzy się akapity,
- powinnaś większą uwagę zwracać na przecinki; czasami ich nie ma, a czasami ich ilość aż przytłacza.
Poza tym warto byłoby powiększyć rozmiar czcionki w ustawieniach; przy obecnej i przy takiej długości rozdziału mogą boleć oczy.
Lecę dalej ;)
Pozdrawiam! :)
Hej :) dzięki za komentarz. :) Staram się poprawić tą czcionkę, ale coś blogspot nie chce ze mną współpracować, jeszcze z tym powalczę. :) Tak wiem o tych przecinkach, zdaję sobie z tego sprawę, muszę pomyśleć nad jakąś betą.
UsuńPozdrawiam. :)