poniedziałek, 18 lipca 2016

Rozdział II

4 komentarze:
      Przez resztę dnia Jonathan był jakby nieobecny. Cały czas wspominał niedawne spotkanie z Hope. Nie mógł pozbyć się widoku jej twarzy ze swoich myśli, tak jakby zagnieździła się w nich i nie chciała stamtąd odejść. Blanchard nie potrafił zrozumieć, dlaczego wciąż na nowo odtwarza całą sytuację, jak gdyby było to coś ważnego i istotnego. W końcu wiele razy, ktoś na niego wpadał i nigdy się tym zbytnio nie przejmował, ani nie długo się nad tym nie zastanawiał. Po prostu przechodził nad tym do porządku dziennego. Chłopak nie mógł się przeć wrażeniu, że od tej pory coś się w jego życiu zmieni, właśnie za sprawą brunetki.
- Halo! Ziemia do Jonathana! - Z zamyślenia wyrwał go głos Matthieu, który przed chwilą musiał wrócić do pokoju. - Mówię do ciebie, a ty mnie nawet nie słuchasz. Co się dzieje? - Zapytał blondyn, zdziwiony zachowaniem przyjaciela.
- Nic takiego, po prostu... zamyśliłem się. - Odpowiedział, siadając na łóżku i chowając zdjęcie Hope do portfela. - Jak było na treningu? - Zapytał, starając się zmienić temat.
- Och, tak jak zawsze, ale jakoś nigdy cię to nie interesowało. - Matthieu spojrzał na Jonathana z ciekawością. - Spotkasz się dziś z Genevieve?
       Blanchrad nie odpowiedział. Domyślał się, że jego przyjaciel pała uczuciem do jego narzeczonej, ale jakoś się tym nie przejmował. Nie czuł do blondynki kompletnie nic, więc nawet zwykła zazdrość nie wchodziła w rachubę. Jonathan byłby niezmiernie szczęśliwy, gdyby ktoś mu ją odbił. Ba! Nawet podziękowałby człowiekowi i życzył powodzenia, a on sam, nareszcie byłby wolny. Brunet domyślał się jednak, że były to tylko marzenia. Genevieve nigdy by go nie zostawiła dla innego, bo z nikim innym nie byłoby jej tak dobrze, przynajmniej jeśli chodzi o kwestie finansowe.
- Nie, nigdzie z nią dzisiaj nie idę. Ma w planach duże zakupy, a ja jakoś nie mam zamiaru być jej tragarzem. Poza tym, wiesz jak nie lubię siedzieć w sklepie i czekać aż w końcu na coś się zdecyduje. - Powiedział w końcu, powracając do rzeczywistości. - Jeśli chcesz możesz z nią iść ja mam dziś jeszcze coś do załatwienia. Właściwie to muszę już wyjść, zanim zamkną mi dziekanat, więc do zobaczenia. - Dodał, jeszcze po czym chwycił portfel Hope, leżący na jego łóżku i wyszedł z pokoju, zostawiając Matthieu z nieco zdziwioną, ale i zadowoloną miną.
      Dotarcie do budynku władz uczelni zajęło mu około dziesięciu minut. Jonathan miał nadzieję, że da mu się, po części jego urokowi osobistemu, ustalić gdzie mieszka brunetka, by osobiście móc oddać jej portfel. Może przy okazji udałoby mu się przez chwilę z nią porozmawiać, może dowiedziałby się o niej czegoś więcej.
      Blanchard zapukał do drzwi sekretariatu i po usłyszeniu zaproszenia wszedł do środka. W pomieszczeniu siedziała rudowłosa sekretarka zajęta układaniem dokumentów na swoim biurku. Podniosła wzrok, kiedy chłopak wszedł do środka.
- W czym mogę pomóc? - Zapytała, odkładając kartki papieru do jednego ze stojących obok koszyków i spojrzała na Jonathana.
- Zastanawiałem się, czy mogłaby mi pani pomóc w zidentyfikowaniu miejsca zamieszkania pewnej studentki tej uczelni. Znalazłem jej portfel i chciałbym go zwrócić właścicielce. - Odpowiedział, uśmiechając się czarująco do kobiety.
- Od tego jest Biuro Rzeczy Znalezionych, gdzie zajmują się takimi sprawami. Niestety, nie mogę panu pomóc. Nie wolno udzielać mi informacji na temat naszych studentów. Obowiązuje mnie ochrona danych osobowych, panie Blanchard. - Dodała rzeczowym tonem.
- Rozumiem doskonale, jednak owa osoba, zapewne nie zdaje sobie sprawy z tego, że coś jej zginęło i zanim się tego domyśli może minąć trochę czasu. Chciałbym być wobec niej w porządku i zwrócić to co do niej należy by nie musiała się zamartwiać.
- Przykro mi, jednak nie jestem w stanie panu pomóc.
- Zna pani moją rodzinę prawda? A przynajmniej, słyszała pani o hojności mojego ojca, czy przypadkiem to nie on ostatnio ufundował w części remont tego budynku, w tym pani gabinetu? - Zapytał, nienawidząc się za to, że musiał zniżyć się do poziomu własnego ojca, by wyciągnąć potrzebne informacje. - Wiem też, że w przyszłości rodzina Blanchardów ma ufundować nowe skrzydło biblioteki, a jestem pewien, że gdybym porozmawiał z ojcem, można by było to przyspieszyć.
- Dobrze, niech będzie, jednak nikt nie może dowiedzieć się o tym, że udzieliłam panu tej informacji. - Sekretarka była nieco zmieszana obrotem spraw, jednak nie miała innego wyjścia. - O kogo konkretnie chodzi?
- Hope Hansen. Studentka pierwszego roku malarstwa. Wystarczy mi tylko jej adres.
- Hansen. Hansen. Tak, jest na liście. Akademik numer pięć. Piętro drugie, pokój numer dwanaście.
- Bardzo pani dziękuję. - Jonathan uśmiechnął się do kobiety i wyszedł z gabinetu.
     Nie sądził, że mu się to uda, jednak zwycięstwo uderzyło mu do głowy niczym szampan. Wiedział, że będzie musiał zadzwonić do ojca, by przyspieszyć renowację budynku administracyjnego i przy okazji może jeszcze skrzydła biblioteki, tak jak to obiecał, jednakże nie chciał się teraz tym przejmować. Najważniejsze było to, że dowiedział się, gdzie mieszka Hope. Teraz mógł więc ją odwiedzić pod pretekstem oddania portfela, a przy odrobinie szczęścia mogłoby mu się udać spędzić z nią trochę czasu.
      Jonathan zastanowił się przez chwilę. Miał przemożną ochotę od razu udać się do pokoju brunetki, jednak nie wiedział, czy już tam wróciła. Była w końcu dopiero osiemnasta, a on nie znał ani jej planu, ani rozkładu innych zajęć. Postanowił więc zaczekać przynajmniej do wieczora, by mieć pewność, że dziewczyna będzie u siebie.
       Brunet wrócił do swojego pokoju, chcąc się odpowiednio przygotować do spotkania z Hope. Na szczęście, w pomieszczeniu nikogo nie było. Matthieu musiał skorzystać z jego rady i wybrał się na zakupy z Genevieve. Jonathanowi jednak to odpowiadało. Miał sporo czasu i nikt nie będzie mu zadawał niewygodnych pytań. Wziął szybki prysznic i włożył czyste ubrania. Był podekscytowany spotkaniem i ciekaw był, jak dziewczyna zareaguje na jego widok.

***
        Stratę portfela, Hope zauważyła dopiero, kiedy wychodziła z pracy. Chciała zapłacić za bilet na metro, jednak wtedy z przerażeniem stwierdziła, że nie ma portmonetki. Musiała wrócić do akademika piechotą, zastanawiając się w międzyczasie, gdzie mogła go zostawić. Nie zależało jej, na drobnych, które w nim były, ani tym bardziej na dokumentach. Te, mogła spokojnie wyrobić jeszcze raz. Najbardziej bolało ją to, że straciła fotografię, która przedstawiała panie Hansen na werandzie ich domu. Dla potencjalnego złodzieja była ona zapewne bezwartościowa, dla niej niezwykle cenna, bo była jedyną, jaką kiedykolwiek zrobiono całej rodzinie.
         Zanim dziewczyna wróciła do pokoju, udała się jeszcze do Biura Rzeczy znalezionych, mając nadzieję, że ten, kto znalazł portfel będzie na tyle uczciwy, by jej go zwrócić. Niestety, na miejscu nie otrzymała żadnej informacji. Nikt nie zgłosił znalezienia zguby, ale być może jeszcze to zrobi. Norweżka zostawiła pracującej tam kobiecie swój numer telefonu z prośbą o kontakt gdyby jednak portfel się odnalazł.
        Zawiedziona wróciła do pokoju i z ulgą zauważyła, że jej współlokatorki w nim nie było. Chociaż jedna rzecz udała jej się tego dnia. Chwilowo uniknęła kolejnej mało interesującej, a także nieprzyjemnej rozmowy z blondynką. Rozkoszując się samotnością, Hope postanowiła wziąć prysznic, by nieco się odprężyć. Po kąpieli, dziewczyna przebrała się w swój ulubiony ciemnozielony sweter, który sięgał jej niemal do kolan, założyła szare podkolanówki, które miały chronić jej stopy przed chłodem, wpadającym do pokoju przez otwarte okno, a mokre włosy zawiązała w kucyk.
          Panienka Hansen, zrobiła sobie kakao i usadowiła się wygodnie na łóżku. Z szafki obok niego wzięła do ręki książkę i zaczęła czytać rozdział o malarstwie barakowym, domyślając się, że następnego dnia profesor Dupont sprawdzi jego znajomość krótkim testem. Dziewczyna bardzo lubiła zajęcia prowadzone przez starszego pana, który niezwykle dużo wiedział o nurtach malarstwa już od początków świata i zawsze zabawiał swoich studentów ciekawymi anegdotkami ze swoich podróży i odkryć. Niewątpliwie, akurat ten wykładowca był ulubieńcem Hope, która zawsze z chciwością wsłuchiwała się w każde jego słowo, skrupulatnie wszystko notując i wykorzystując w swoich esejach i pracach zaliczeniowych.
       Po jakimś czasie, lekturę dziewczyny przerwało ciche pukanie do drzwi. Hope niechętnie odłożyła książkę, uprzednio zaznaczając, zakładką zrobioną z jakiegoś rachunku, miejsce gdzie skończyła czytać ( nie była zwolenniczką zaginania rogów) i zsunęła się z łóżka, wkładając na nogi swoje bambosze-króliczki. Podeszła do drzwi, a kiedy je otworzyła zaniemówiła z wrażenia. Na korytarzu stał On. Ten, na którego wpadła dzisiejszego popołudnia. Spojrzała na niego zaskoczona, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa. Na szczęście, on ją wyręczył.
- Hej! - Uśmiechnął się do niej. - Znalazłem dziś coś, co chyba należy do ciebie. - Dodał, pokazując jej czerwony portfel, który trzymał w dłoni. - Mogę wejść?
- Wiesz... to nie jest najlepsza pora na odwiedziny. Właśnie uczyłam się na jutrzejsze zajęcia. Poza tym jestem zmęczona.
          Wiedziała, że jej wymówki są żałosne, jednak nie miała ochoty spędzać z nim zbyt wiele czasu. Nie znała go, nie wiedziała nawet jak ma na imię, a przede wszystkim nie miała pojęcia, skąd on wiedział, gdzie mieszka.
- Dziękuję za znalezienie portfela. Jestem naprawdę wdzięczna. - Dodała, patrząc na niego, jednak starając się nie spoglądać w jego oczy. Niesamowite oczy mogła by rzec.
- To może w ramach podziękowań zaprosisz mnie do środka na jakąś herbatę, kawę, czy co tam lubisz pić, a ja opowiem ci, jak znalazłem twoją zgubę? - Zaproponował po chwili.
        Zawahała się przez chwilę. Miała przemożną ochotę zaprosić go do środka, jednak zdrowy rozsądek i cichy głosik podpowiadały jej, że jest nieznajomym, że niewiadomo co mu chodzi po głowie. Obojgu kazała się zamknąć i w przypływie jakiejś nieznanej jej do tej pory odwagi, odsunęła się od drzwi i wpuściła chłopaka do środka.
         Hope była nieco onieśmielona niespodziewaną wizytą, ale dzielnie starała się to ukryć. Nagle jej stary, rozciągnięty sweter, podkolanówki i kapcie, wydał się jej nieodpowiednim strojem na przyjęcie goście, jednak nie bardzo miałaby jak się teraz przebrać. Widać było jak na dłoni, że chłopak przygotował się do spotkania. Po chwili ciszy, panienka Hansen zdała sobie sprawę, że wpatruje się w niego i na jej twarzy wykwitł rumieniec.
- To czego się napijesz...- Zapytała, przerywając ciszę i nie wiedząc co powiedzieć dalej. Nadal nie miała pojęcia jak ma na imię. - Akurat piłam kakao, ale jeśli masz ochotę na coś innego...
- Nie, kakao będzie w porządku. - Odpowiedział, uśmiechając się do niej. - Och, jestem Jonathan. - Dodał, sam uświadamiając sobie, że nawet się nie przedstawił i wyciągnął dłoń w stronę dziewczyny.
- Hope. - Również się przedstawiła, a gdy ścisnęła wysuniętą do niej rękę, przeszył ją jakiś dziwny prąd. Zarumieniła się ponownie, zabrała swoją dłoń i poszła przygotować picie dla bruneta. - Rozgość się, a ja za chwilę wrócę.
        Jonathan rozglądał się z ciekawością po pokoju, a kiedy dostrzegł kilka obrazów ustawionych pod ścianą, podszedł do nich i zaczął je oglądać. Były bardzo dobre.
- Masz talent. - Zwrócił się do dziewczyny, kiedy wróciła. - Są naprawdę bardzo dobre.
- Dziękuję, ja jednak uważam, że czegoś im brakuje, ale ja zawsze byłam bardzo krytyczna w stosunku do samej siebie i swoich prac. - Powiedziała, podając mu kubek i od razu sięgając po swój, by ukryć drżenie dłoni.
        Usiadła na łóżku, a po chwili Jonathan usiadł obok niej. Blisko niej. Stanowczo za blisko. Odsunęła się od niego, ukrywając to poprzez chęć poprawienia podkolanówek. Podnosząc głowę, dostrzegła, że chłopak jej się przygląda. Zapanował dość nieręczna cisza. Hope, nie miała bladego pojęcia, co ma powiedzieć. Ściskała swój kubek drobnymi dłońmi, jakby to była jej deska ratunku, jednocześnie starając się nie patrzeć brunetowi w oczy. Onieśmielał ją i wiedziała, że gdyby uległa pokusie po raz kolejny tego wieczora zarumieniłaby się niezwykle mocno. Cisza wokół nich, przesycona była jakąś magią, elektryzującym napięciem, którego żadne nie chciało przerwać.                       Wpatrywali się w siebie, nie bardzo wiedząc co powiedzieć, Hope odważyła się nawet, spojrzeć Jonathanowi w oczy. On, jakby miał właśnie zamiar się odezwać, kiedy otrzeźwił ich dźwięk otwieranych drzwi. Oboje odskoczyli od siebie jak oparzeni, przy okazji rozlewając nadal gorące kakao na łóżko i sweter Hope. Do pokoju wkroczyła Genevieve wraz z obładowanym torbami z zakupami Matthieu. Blondynka zamarła na progu, wpatrując się w tę dość dziwaczną scenę. Na chwilę odebrało jej mowę.
- Jonathanie! - Krzyknęła, podchodząc do bruneta. - Co ty tutaj robisz? Do tego z nią? - Zapytała, a jej spojrzenie ciskało błyskawice. Patrzyła na panienkę Hansen, jak na jakiegoś ohydnego robaka.
- Chciałam cię odwiedzić. Stęskniłem się za tobą, a Hope była tak miła, że pozwoliła mi tutaj na ciebie poczekać. - Skłamał bez zająknięcia, całując policzek blondynki.
       Widząc to, Norweżka poczuła się jak intruz. Niedawna elektryzująca aura odeszła w zapomnienie, a jej miejsce zajęła straszliwa prawda. Brunet był tym Jonathanem, o którym z takim zachwytem opowiadała Genevieve. Wbrew temu, co niedawno wydarzyło się między nią a chłopakiem, mimo że stworzyła się między nimi jakaś niewytłumaczalna więź, panienka Hansen od razu złożyła broń. Nie miała zamiaru konkurować z blondynką, bo już na starcie była przegrana.
           Rozejrzała się po pokoju. Nie chciała tu zostać ani minuty dłużej. Chwyciła ze swojego stolika telefon, książkę i niedawno odzyskany portfel i nieoglądając się za siebie wyszła z pokoju, uprzednio przeciskając się obok, nadal stojącego w drzwiach Matthieu.
        Szła do pierwszego miejsca, które przyszło jej do głowy. Do pokoju Marie, swojej najlepszej przyjaciółki. Musiała odzyskać spokój ducha. Chciała się zastanowić, przeanalizować na chłodno, wszystko to, co się wydarzyło w pokoju. A przede wszystkim, potrzebowała opinii osoby trzeciej. Zeszła piętro niżej i stanęła przed drzwiami z mosiężną tabliczką, na której namalowana była mosiężna piątka. Zapukała cicho, a po chwili na progu pojawiła się Marie. Już miała coś powiedzieć, ale widząc twarz Hope, przytuliła ją do siebie i wpuściła do środka.

sobota, 16 lipca 2016

Rozdział I

2 komentarze:


Rok 2015
      Norwegia. Okręg Rogaland. Gmina Eigersund. Miasto Egersund. Populacja 10874 osoby. Miejsce, gdzie na świat przyszła Hope. Miasteczko, w którym już od prawie trzystu lat mieszkały kobiety o nazwisku Hansen. Rodzina dziewczyny należała do robotniczej klasy średniej. W domu nigdy się nie przelewało, jednak od najmłodszych już lat niczego jej nie brakowało.
       Solveigh, babcia dziewczyny miała już osiemdziesiąt dziewięć lat i była osobą bardzo schorowaną, lecz mimo to nigdy się nie oszczędzała. Bardzo często można było ją spotkać, jak pieli w ogródku, sadzi kolejne kwiatki, czy krząta się po domu sprzątając i gotując, przy okazji śpiewając stare norweskie kołysanki. Hope już od dnia narodzin była oczkiem w głowie babci. Chodziła za nią wszędzie, a kiedy podrosła chętnie uczyła się gotować, czy też robić na drutach. Dziewczyna od zawsze była zapatrzona w Solveigh, stawiając ją sobie za wzór do naśladowania. To do babci zwracała się za każdym razem kiedy miała problem, słuchała jej rad i zawsze liczyła się z jej zdaniem.
       Matka Hope, Ingrid była czterdziestoletnią kobietą, której prawie nigdy nie było w domu. Pracowała na dwa etaty, zmuszona do tego trudną sytuacją materialną rodziny, więc w gruncie rzeczy nie spędzała z córką zbyt wiele czasu. Wszystko co przeżyła, a przede wszystkim, porzucenie jej przez Tobiasa, kiedy była w ciąży, odcisnęło na niej piętno. Teraz, Ingrid była kobietą zgorzkniałą, nie ufającą nikomu, a już przede wszystkim osobnikom płci przeciwnej, którzy kręcili się przy Hope. Nie chciała, by jej jedyne dziecko musiało cierpieć tak jak ona, więc zawsze wmawiała dziewczynie, że mężczyźni to zło tego świata, że jedyne czego chcą to uciechy cielesne, że potrafią wmówić zakochanej w sobie kobiecie wszystko, co im ślina na język przyniesie i porzucają ją kiedy tylko zrobi się zbyt poważnie.
        Z kolei Hope, najmłodsza z pań Hansen, była już od urodzenia dziewczyną niezwykle wrażliwą i emocjonalną. Kochała matkę, jednak to babcia zawsze była jej bliższa. Być może było tak dlatego, że dziewczynka całe dnie spędzała właśnie z Solveigh. To starsza z kobiet, towarzyszyła Hope, kiedy ta stawiała pierwsze kroki, wypowiedziała pierwsze słowo ( które swoją drogą brzmiało "babcia"), czy namalowała swój pierwszy obraz i orzekła, że chce w przyszłość uszczęśliwiać ludzi swoimi pracami. Jednak, ostrzeżenia matki przed mężczyznami też nie poszły na marne. Gdzieś w umyśle Hope tkwiły one, niczym drzazga w palcu i dawały o sobie znać, kiedy tylko któryś z jej kolegów za bardzo się do niej zbliżał. Dziewczyna miała wszystko, czego chciała, ale nie czuła potrzeby posiadania drugiej połówki. Czekała, może bardziej podświadomie, na tego jedynego, który odmieni jej życie, a w międzyczasie nie chciała spotykać się z nikim innym.
         Hope nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek opuści rodzinne miasteczko Egersund tylko po to, aby studiować w Paryżu. Jednak, Sorbona była jej marzeniem i dziewczyna od zawsze wiedziała, że mają tam najlepszy program artystyczny na świecie. Więc dlaczego teraz się wahała? Dlaczego nie potrafiła się cieszyć, że otrzymała miejsce na wymarzonej uczelni oraz stypendium, pozwalające jej na naukę w Paryżu?
        Panna Hansen stała na tyłach domu w przylegającym do niego rozległym ogrodzie, wpatrując się w horyzont. Ciemnobrązowe oczy dziewczyny chłonęły wszystko to, co udało jej się dostrzec, jak gdyby chciała zapamiętać każdy szczegół i detal surowego, norweskiego krajobrazu. W drobnej dłoni trzymała list z uczelni, który otrzymała kilka tygodni temu. Nie miała pojęcia co robić. Władze Sorbony oczekiwały jej odpowiedzi najpóźniej do końca tygodnia, a Hope nadal zastanawiała się, czy robi dobrze, porzucają mamę i chorą babcię na kilka lat.
         Wmawiała i sobie, i obu kobietom, że będzie je odwiedzała najczęściej jak się da, ale nie było to prawdą. Lot z Paryża do Norwegii był bardzo drogi, więc dziewczyna wracałaby pewnie do domu tylko na letnie wakacje i święta. A dla niej było to stanowczo za mało. Hope nie chciała by obie kobiety za bardzo za nią tęskniły, a i ona sama, nie byłaby szczęśliwa z dala od domu.
         - Tu jesteś księżniczko. - Usłyszała za sobą głos babci, która pewnie zaczęła się zastanawiać, gdzie zniknęła jej wnuczka zaraz po kolacji. - Zaczynałam się obawiać, że już wyjechałaś do Paryża, zostawiając ukochaną babunię i mamusię bez słowa pożegnania. - Dodała z lekkim uśmiechem, obejmując Hope ramieniem.
      - Nawet tak nie mów babciu. Przecież wiesz, że nigdy bym wam tego nie zrobiła. - Odpowiedziała cicho, odrywając wzrok od widoku przed sobą i przenosząc go na stojącą obok kobietę. - Nie chcę was zostawiać i dobrze o tym wiesz. Zaczynam dochodzić do wniosku, że wysłanie podania na Sorbonę było złym posunięciem. Przecież w Norwegii też jest wiele uczelni, które proponują ten sam kierunek, no i byłabym bliżej domu. Nie musiałabym was zostawiać, byłabym często w domu i nie tęskniłabym za wami tak bardzo, jak gdybym była w Paryżu. - Dodała cicho, po raz pierwszy wyjawiając swoje obawy.
       Ciemnobrązowe oczy dziewczyny powoli błądziły po twarzy babci, a w ich spojrzeniu malowało się przerażenie i paniczny strach, przed tym co ją czeka. Hope nigdy nie opuszczała domu na tak długo. Nie chciała wyjeżdżać do obcego kraju, gdzie nie będzie nikogo znała. Dziewczyna od zawsze była nieśmiała i zamknięta w sobie i bardzo ciężko było jej nawiązywać nowe znajomości. Nawet tutaj, w rodzinnym miasteczku, gdzie każdy wiedział wszystko o każdym, miała nieliczne grono przyjaciół, których znała już od czasów przedszkola.
          Jeszcze przez jakiś czas panna Hansen wpatrywała się w babcię, nie wiedząc, co jeszcze ma powiedzieć. Obie kobiety były do siebie bardzo podobne. Miały ten sam układ twarzy, niemal taką samą fryzurę. Nawet do matki, Hope była bardzo podobna. Dziewczyna niczego nie odziedziczała po ojcu. Nigdy go nawet nie poznała. Widziała go tylko raz, na jedynej jego fotografii w domu, którą jej mama trzymała ukrytą pod bielizną w komodzie w swojej sypialni, że był blondynem o niebieskich oczach. Zapytała Ingrid o niego kilka lat temu. Dowiedziała się, że mieszka w Oslo, ma nową żonę i dwójkę dzieci, ale nigdy nie pytał o córkę, którą porzucił jeszcze przed jej narodzinami. Podobno, jedyne co po nim odziedziczyła to pewne cechy charakteru, takie jak na przykład, ośli upór, dociekliwość i chorobliwa ambicja. Panna Hansen nigdy nie chciała go odnaleźć, skoro Tobias zostawił ją i jej mamę, ona nie chciała mieć z nim nic wspólnego.
        Kiedyś babcia, opowiadała dziewczynie historię kobiet z rodu Hansenów. Podobno, jakieś trzysta lat temu, jedna z nich odrzuciła awanse wysoko cenionego w tamtych czasach mężczyzny, który w ramach zemsty rzucił klątwę na wszystkie jej potomkinie. Od tamtej pory, żadna nie mogła znaleźć partnera na całe życie, który porzucał ją kiedy tylko zachodziła w ciążę. Sytuacja powtarzała się do dnia dzisiejszego. Najpierw babcia Hope została sama w ciąży z matką dziewczyny, a potem to samo spotkało Ingrid. Panienka Hansen wiedziała, że ją także to czeka, więc nigdy nie umawiała się na randki. Nie chciała cierpieć, mimo że nie bardzo wierzyła w opowieść babuni. Jednak, do tej pory dziewczyna nie znalazła innego wyjaśnienia.
        - Musisz tam jechać kochanie. - Głos Solveigh wyrwał wnuczkę z zamyślenia. - Nie przejmuj się mną i Ingrid. Jesteśmy dorosłe i jakoś obie damy sobie radę. Ty jesteś młoda, więc spełniaj swoje marzenia i szukaj swojej drogi w życiu. Wyjedź, rozwijaj swoje pasje, poznaj nowych ludzi, zakochaj się. Nie zamykaj się na nowe możliwości. Niech strach i wątpliwości nie staną na twojej drodze do szczęścia. - Uśmiechnęła się do wnuczki, ściskając jej dłoń. - Nie trać czasu i jutro z samego rana wyślij im odpowiedź, bo w końcu będzie za późno.
       - Łatwo ci mówić babciu. Nie mogę was tak zostawić. Nie dacie sobie rady. Mama pracuje na dwa etaty, ty jesteś chora, a ja mam tak po prostu wyjechać? Nie, nie zgadzam się! - Odpowiedziała, patrząc na babcię. Wiedziała, że jest niegrzeczna, ale skrywane przez tak długi czas emocje dawały o sobie znać. - A co jeśli mi się nie uda? Co jeśli nikt mnie nie polubi, albo obleję rok, albo okaże się, że malarstwo to nie jest to, czego w życiu chcę? - Nie oczekiwała odpowiedzi na swoje pytania, chciała tylko wyrzucić z siebie wszystkie wątpliwości, wszystkie obawy i uzyskać potwierdzenie, że ma to zrobić. Że ma rzucić wszystko i wyjechać. Jakby chciała, by cała wina za jej niepowodzenia spadła na babcię i matkę.
        - Hope, odkąd się urodziłaś, razem z Ingrid wiedziałyśmy, że będziesz wyjątkowa. Że ty jako pierwsza przełamiesz rodzinną tradycję i poznasz miłość swojego życia, która cię nie opuści. Że osiągniesz wszystko to, czego zapragniesz. - Odpowiedziała Solveigh, patrząc na dziewczynę karcąco, kiedy ta przewróciła oczami. - Wiem, że się boisz. To normalne, w końcu porzucasz dom, gdzie spędziłaś całe swoje życie. Opuszczasz bezpieczne miejsce, ale zawsze będziesz mogła tu wrócić, nawet jeśli powinie ci się noga. Zaryzykuj, nic cię to nie kosztuje, a możesz zyskać naprawdę bardzo wieje. Spełniaj swoje marzenia, nie tkwij tutaj. Masz tyle możliwości, całe życie przed sobą. Nie powiem ci co masz zrobić, choć tego ode mnie oczekujesz. - Dodała, ocierając samotną łzę, spływającą po policzku dziewczyny. - Jesteś już dorosła, a moment kiedy wraz z twoją matką podejmowałyśmy za ciebie decyzję, bezpowrotnie zniknął. Czas, żebyś wzięła życie w swoje ręce. - Pocałowała Hope w miejsce, gdzie przed chwilą starła łzę i odwróciła się, by wrócić do domu. Będąc w połowie drogi, spojrzała na obejmującą się dziewczynę, uśmiechnęła się ciepło i powiedziała – Wiem, że tego chcesz. Nie każ czekać tym ważniakom z Paryża na twoją odpowiedź. Przemyśl sobie wszystko i wróć do domu, kiedy będziesz gotowa. Zrobiłam twoje ulubione ciasto.
         Po chwili kobiety już nie było. Panienka Hansen nadal stała w tym samym miejscu, obejmując się ramionami i powstrzymując napływające do oczu łzy. Wiedziała, że babcia ma rację. Zawsze jej doradzała, zawsze pomagała. Nawet teraz, kiedy dziewczyna miała opuścić dom rodzinny, Solveigh nakłaniała ją do wyjazdu.
       Może babcia ma trochę racji? Pomyślała, przenosząc spojrzenie na budynek, który byl jej domem, i który kochała całym sercem. Ciężko będzie jej pożegnać się z tym miejscem, z milionem wspomnień, które przez te dwadzieścia jeden lat się tutaj stworzyło, a przede wszystkim najgorzej będzie rozstać się z mamą i babcią. Hope widziała, że będzie za nimi tęsknić, ale starsza pani miała rację. Dziewczyna musi wziąć sprawy swoje ręce, zawalczyć o siebie i o swoją przyszłość.
        Została na zewnątrz jeszcze kilkanaście minut, po raz setny rozważając za i przeciw. Kiedy w końcu wróciła do domu, zastała w kuchni Ingrid z babcią oraz obiecane dla niej ciasto. Zajadając się jabłecznikiem, jak gbyby był to jej ostatni posiłek, podzieliła się z obiema kobietami podjętą decyzją. A następnego dnia z samego rana, Hope udała się na pobliską pocztę, by wysłać odpowiedź do Paryża. W gruncie rzeczy, nie mogła się doczekać, kiedy w końcu pojawi się na uczelni i zacznie nowe, samodzielne życie. Wiedziała, że będzie cudownie i podświadomie czuła, że wydarzy się tam coś, co zmieni jej życie na zawsze.

***
       Mało kto z żyjących w XXI wieku wiedział, że są kraje, w których żyją jeszcze rodziny o arystokratycznych korzeniach, które ponad wszystko stawiają tradycję oraz przetrwanie ich czystej, błękitnej krwi.
      Do takiej grupy należała również rodzina Blanachardów, pochodząca z Bordeaux. Lata jej świetności przypadają na okres napoleoński w Francji i to właśnie od tamtego czasu, członkowie rodu tak zagorzale dbali o zachowanie wszelkich rodowych tradycji i zachowań.
Obecnie, rodzina liczyła czworo członków.
          Basile, głowa familii był niczym włoski boss, twardą ręką rządzący otaczającym go światem. Jako właściciel najlepszej na świecie sieci winnic, sprawił, że Blanchardowie byli najbogatszym z arystokratycznych rodów we Francji. Mężczyzna to człowiek nieznoszący sprzeciwu, pokazujący ludziom stojącym niżej od niego w hierarchii, gdzie jest ich miejsce. To samo tyczyło się jego żony oraz dzieci. Nie znosi sprzeciwu, jest uparty i nie wyobraża sobie, by jego syn oraz córka choć raz mu się sprzeciwili.
       Agelique, żona Basile'a, to kobieta o niezwykłej urodzie, która została uwikłana w to małżeństwo z pobudek czysto politycznych i finansowych. Nawet po trzydziestu latach, które spędziła u jego boku, nie zapałała do niego miłością, czy też choćby krztyną cieplejszego uczucia. W gruncie rzeczy, gardziła swoim małżonkiem, a jedyną rzeczą, która go przy nim trzymała były ich dzieci. Zawsze starała się, wbrew woli Basile'a wpajać Jonathanowi i Annalise, by szukali własnej drogi w życiu, by przeciwstawiali się temu, co dzieje się w tym zamkniętym, arystokratycznym światku, który z ich matki zrobił niewolnicę konwenansów i wymaganych od niej zachowań. Angelique nigdy nie chciała, by jej dzieci były tak samo nieszczęśliwe jak ona i nie były zmuszone do tego by tkwić w tym marazmie.
          Annalise z kolei, nigdy nie była aż tak ważna, jak jej brat. Jako młodsze dziecko, miała o tyle lepiej, że ojciec nie wymaga od niej zbyt wiele, skupiając całą uwagę na Jonathanie. Dziewczyna teoretycznie mogła robić co chciała, spotykać się z kim chciała i uczyć się gdzie chciała. Niestety, zmieniło się to ostatnio. Kiedy tylko panienka Banchard skończyła osiemnaście lat, Basile zaczął interesować się przyszłością córki, jej nauką oraz późniejszym życiem rodzinnym. Wbrew woli Ann, wysłał ją do szkoły prywatnej z internetem i powoli szuka dla niej odpowiedniego kandydata na męża. Można byłoby powiedzieć, że to czyste szaleństwo. Od kiedy to, rodzice wybierają jeszcze swoim dzieciom przyszłych partnerów? Niby jest dwudziesty pierwszy wiek, ale dla Basile'a Blancharda czas stanął w miejscu, a to co nowe i mało tradycyjne było złe i nieodpowiednie dla jego rodziny, a przede wszystkim dzieci.
           Jeśli zaś chodzi o Jonathana, to chłopak został przez ojca niejako wyróżniony. Jako jedyny syn i spadkobierca rodzinnej fortuny od najmłodszych lat był przyuczany do prowadzenia interesów, do odpowiedniego prowadzenia spotkań biznesowych, a przede wszystkim do bycia głową tak bardzo szanowanej rodziny Blanchardów. Nie żeby mu się to nie podobało. Tak naprawdę, chłopak lubił luksus, w którym żył. Lubił to, że nie musiał się za bardzo wysilać, by coś zrobić, czy dostać. Nigdy nie musiał pracować, a dowodem na to, że jest bogaty był zestaw złotych kart kredytowych byle jak wciśniętych do skórzanego portfela.
           Nie należy go jednak myśleć, Jonathan jest rozpuszczony do szpiku kości, albo że nie docenia podstawowych wartości. Smutna prawda docierała do niego przez kilka ostatnich lat. Było tak jak zawsze mówiła mu jego matka – że jest niewolnikiem konwenansów i własnego przeznaczenia, którego tak naprawdę nie chciał. Basile zawsze mówił mu, że któregoś dnia zostanie właścicielem winnic, że poślubi Genevieve – dziewczynę, którą wybrał dla niego już jakieś dwadzieścia lat temu. Do mężczyzny zupełnie nie docierały zdroworozsądkowe argumenty syna, że blondynka jest pusta, że kompletnie nie ma z nią o czym rozmawiać, a mimo to decyzja o ich ślubie zapadła już dawno temu.
          Niewątpliwym cudem, było dla Jonathana namówienie ojca na studia na Sorbonie. Chłopakowi marzył się kierunek, który dałby mu uprawnienia architekta. Od zawsze interesowało go projektowanie nowych budynków, czy też organizacja terenów wokół nich. Basile zgodził się na to pod warunkiem, że jego syn nie piśnie ani słówkiem na temat jego przyszłego małżeństwa i zaakceptuje wszystko bez zbędnego szemrania. Dla młodego Blancharda był to cios, jednak miał nadzieję, że do tego czasu uda mu się w jakiś sposób wyplątać z zaaranżowanego związku.
           Chyba tylko Genevieve była podekscytowana tym małżeństwem. Dla niej i jej rodziny byłoby to na pewno niesamowite wyróżnienie, ale też umocnienie swojej pozycji w hierarchii. Nie dało też się ukryć, że blondynkę pociągały przede wszystkim pieniądze, jakimi dysponowała rodzina Blanchardów. Dziewczyna podczas ostatnich wakacji na każdym kroku towarzyszyła Jonathanowi, twierdząc że chce z nim spędzić każdą wolną chwilę, a on dla świętego spokoju się na to godził. Nie chciał drażnić ojca, bo wiedział też o co toczy się gra.
            Na kilka dni przed wyjazdem na uczelnię, Jonathan został wezwany do gabinetu ojca. Chłopak nie miał zielonego pojęcia o co może chodzić, więc nic dziwnego, że pełen obaw czekał pod drzwiami, zastanawiając się czego tym razem zażąda od niego ojciec. W końcu, jakieś pół godziny po umówionej porze spotkania, ojciec chłopaka wyszedł z pomieszczenia, gestem zapraszając syna do środka.
        - Wejdź i usiądź. - Odezwał się, zajmując swoje miejsce za biurkiem. - Musimy porozmawiać o tobie i Genevieve.
       - Co tym razem ci nagadała? - Zapytał ojca z nutą zdenerwowania słyszalną w głosie. Jonathan miał nadzieję, że dziewczyna nie powiedziała Basile'owi jak bezceremonialnie potraktował ją ostatnim razem.
        - Genevieve nie powiedziała mi niczego szczególnego. Po prostu chciałem z tobą porozmawiać na temat waszej wspólnej przyszłości.
         - Przecież zostały mi jeszcze trzy lata studiów, a ustaliliśmy chyba, że do czasu ich ukończenia nie będziemy poruszać tego tematu. - Jonathan cały się spiął. Ostatnią rzeczą jakiej chciał było omawianie jego związku z blondynką. - Poza tym, nie uważasz tato, że aranżowane małżeństwa to już przeżytek? Nie przyszło ci do głowy, że chciałbym mieć wybór co do kobiety, z którą chciałbym spędzić życie?
       - Nie tym tonem młody człowieku! - Basile podniósł głos, niezadowolony z niesubordynacji syna. - Dobrze wiesz dlaczego masz się ożenić z Genevieve. Ten związek został zaaprobowany już dwadzieścia lat temu i dzięki unii naszych dwóch rodzin będziemy jeszcze potężniejsi.
      - W nosie mam twoją unię, w nosie mam ją i to czego ty chcesz. Najwyższa pora żebym zaczął decydować o tym, czego ja chcę, a wiem że nie jest to małżeństwo z tą mało inteligentną dziewczyną.
          - Nie zapominaj z kim rozmawiasz! Tylko dzięki mnie możesz studiować ten swój wzięty chyba prosto z kosmosu kierunek. To ode mnie masz pieniądze, z których tak bez oporu korzystasz. Pamiętaj, że sam przystałeś na te warunki dwa lata temu. Sprzeciw mi się, a już nie wrócisz na uczelnię i zaczniesz przygotowywać się do objęcia winnicy i małżeństwa z Genevieve.
            - Tak przystałem na te warunki, ale nie mieliśmy o tym rozmawiać do czasu ukończenia przeze mnie studiów. A ty tymczasem, napomykasz o tym kiedy tylko masz ku temu sposobność. Do tej smutnej konieczności pozostały jeszcze trzy lata, więc z łaski swojej nie mówmy o tym więcej.
          - Właśnie po to cię wezwałem. Plany się zmieniły. Ślub został przesunięty w czasie, odbędzie się najpóźniej za dwa lata,a wasze zaręczyny zostaną ogłoszone podczas corocznego balu bożonarodzeniowego.
             - Niby dlaczego? Co się zmieniło?
          - Po prostu ustaliliśmy z ojcem Genvieve, że nie ma na co czekać. Musimy działać i połączyć nasze rodzinny, by stworzyć imperium, które przetrwa kolejne stulecia. Wy będziecie jego początkiem i od was, będzie zależała jego przyszłość. Masz jakieś pytania?
          - Nie. Mogę odejść?
         - Idź. I pamiętaj, zawsze robiłem wszystko, by tobie i Annalise żyło się jeszcze lepiej, niż mnie i matce.
          - Oczywiście, że o tym pamiętam, ojcze.
           Jonathan pospiesznie opuścił gabinet Basile'a z ledwością powstrzymując wściekłość, która się w nim gotowała. Wrócił do własnego pokoju i dopiero tam, dał upust swoim emocjom, uderzając pięścią w dopiero co zamknięte drzwi. Nie mógł uwierzyć, że jego ojciec nie dotrzymał słowa, jednak czego innego miał się po nim spodziewać. Do przewidzenia było to, że mężczyzna w nosie będzie miał ich mowę i niezależnie od woli syna, zrobi to na co będzie miał ochotę.
           Ponure myśli nie opuszczały Jonathana aż do wyjazdu na uczelnię. Świadomość, że za niecałe dwa lata będzie już w związku małżeńskim z kobietą, z którą kompletnie nic go nie łączyło, napawała go przerażeniem. Jednak chłopak miał jeszcze świadomość, że nic nie jest stracone, że może wydarzy się coś, co zmieni przyszłość. Jego przyszłość przede wszystkim.


Wrzesień 2016
          Hope mieszkała w Paryżu już niemal od miesiąca. Była bardzo zaskoczona, że tak dobrze czuje się w nowym miejscu. Początkowo, kiedy tylko wsiadała w samolot na lotnisku w Oslo, żegnana przez matkę i babcię, była pełna obaw. Przerażenie dławiło ją w gardle, a łzy same napływały do oczu. Powstrzymywała je jednak ostatkiem siły, by jeszcze bardziej nie martwić Ingrid i Solveigh i dała im swobodnie płynąć dopiero w samolocie.
         Zadomowienie się w nowym miejscu zajęła Hope około tygodnia. Dziewczyna zajmowała pokój z pewną dziewczyną o imieniu Genevieve, która wydawała się jej niezbyt sympatyczna, a z tego, co wywnioskowała panienka Hansen, największym zainteresowaniem blondynki był jej wygląd i opowiadanie każdemu, kto chciał jej słuchać o swoim ślubie z niejakim Jonathanem. Obie dziewczyny nie zapałały do siebie sympatią już od pierwszego dnia. Norweżka miała wrażenie, że Genevieve traktuje mieszkanie z nią jak złą konieczną, bo w jej pokoju było ostatnie wolne miejsce. Prawie w ogóle ze sobą nie rozmawiały, a po jakimś czasie Hope, zaczęła po prostu unikać swojej sypialni wracając tam tylko na noc.
         Na szczęście, nie wszyscy byli tak nastawieni do Norweżki jak Genevieve. W pierwszym tygodniu nauki, dziewczyna poznała Marie, koleżankę z roku, która była jej zupełnym przeciwieństwem. Panienka Pourbaix miała wszystkie te cechy, których brakowało Hope, jednak obie bardzo szybko się zaprzyjaźniły, a po kilku dniach dołączył do nich Thomas – kolejny student malarstwa. Wszystko powoli zaczynało się układać, a nawet Hansen znalazła sobie dodatkową pracę w kawiarni, gdzie codziennie spędzała po kilka godzin, zarabiając na najważniejsze potrzeby i tym samym, odciążając nieco matkę i babcię.
          Niestety, absorbujące zajęcia, praca, a nawet przyjaciele nie zmniejszyły tęsknoty dziewczyny za domem. Hope powoli odliczała dni do przerwy świątecznej, kiedy znów będzie mogła zobaczyć mamę i babcię. Do tego czasu jednak, musiała się skupić na nauce, której wciąż przybywało oraz pracy.
         Tego dnia, zaraz po zajęciach, Hansen siedziała w bibliotece kończąc esej na zajęcia z historii malarstwa, za który powinna była zabrać się już dawno temu. Niestety, napięty grafik w pracy, gdzie szef wymagał od niej coraz więcej, nie pozwolił jej na szybsze przygotowanie zadania. Dziewczyna była tak zajęta pisaniem, że dopiero po jakimś czasie spojrzała na zegarek i zdała sobie sprawę, że jest już spóźniona do pracy. Pośpiesznie zebrała swoje rzeczy i wybiegła z biblioteki, nie chcąc po raz kolejny słychać kazania szefa o tym, że jeszcze jedno jej spóźnienie i potrąci jej wszystko z pensji.
          Wybiegając z pomieszczenia, Hope nie zauważyła nadchodzącego chłopaka, na którego wpadła, przy okazji rozsypując trzymane w dłoniach książki i kartki z dopiero co napisanym esejem.
         - Hej! Uważaj jak chodzisz. - Usłyszała głos tego, na którego wpadła, zanim z cichym jękiem nie upadła na podłogę.
     - Prze...przepraszam. - Powiedziała cicho, rumieniąc się straszliwie i podnosząc wzrok na stojącego nad nią mężczyznę. - Nie chciałam, spieszyłam się i nie zauważyłam, że idziesz. - Dodała, powoli podnosząc się na nogi i szybko zbierając swoje rzeczy.
Westchnęła, kiedy zobaczyła, że cała zawartość jej plecaka rozrzucona jest po korytarzu, więc szybko zebrała rzeczy w nieładzie pakując je do środka. Na porządki czas będzie później. Rozejrzała się wokół siebie szukając książek i eseju, kiedy dostrzegła, że ma je jej niedoszła ofiara.
        - Dziękuję. - Powiedziała, biorąc je od niego. - Muszę iść. - Dodała po chwili, uświadamiając sobie, że zbyt długo wpatrywała się w twarz chłopaka.
         - Poczekaj! - Zawołał za nią, kiedy była już w połowie korytarza. - Powiedz chociaż jak masz na imię.
          - A czy to ważne? - Odkrzyknęła i już jej nie było.
       Wiedziała, że będzie miała kłopoty, kiedy tylko przekroczyła próg kawiarni i dostrzegła spojrzenie szefa. Rzuciła szybkie przepraszam, założyła fartuszek i zaczęła pracę, starając się nie myśleć o niedawnym incydencie przed biblioteką i niesamowitych oczach chłopaka, na którego przypadkowo wpadła. Jeszcze wtedy nie miała pojęcia, że nieznajomy całkowicie zmieni ją i jej życie.  

***
          Jonathan stał jeszcze przez chwilę pod biblioteką jak oniemiały. Patrzył przed siebie, na miejsce gdzie przed chwilą zniknęła brunetka. Nie bardzo wiedział, co się wydarzyło, jakby te kilka ostatnich minut było tylko snem.
          Chłopak nigdy nie sądził, że ktokolwiek pojawi się w jego życiu z takim impetem, choć tak naprawdę nic poważnego się nie wydarzyło. Ot, wpadła na niego jakaś dziewczyna, która nawet nie wyjawiła mu swojego imienia. Czuł jednak, że to spotkanie było przełomowym, że od tej pory jego życie się zmieni, nie wiedział tylko czy na lepsze, czy gorsze.
           W końcu, po kilku minutach, Jonathan wyrywał się z letargu, w którym tkwił od dobrych kilku minut i rozejrzał się dookoła. Ludzie wychodzący z biblioteki patrzyli na niego dziwnie, więc chłopak miał zamiar wrócić do pokoju, by tam spokojnie pomyśleć. Jednak coś, co leżało pod jedną z ławek przykuło na chwilę jego uwagę. Blanchard schylił się, by lepiej się temu przyjrzeć i zobaczył tam czerwony portfel w kwiatki. Podniósł go i z ciekawością obejrzał. Musiał on należeć do brunetki, która zbierając w pośpiechu swoje rzeczy, nie zauważyła go.
           Po zajrzeniu do środka, chłopak odkrył wreszcie jak dziewczyna ma na imię, gdyż znalazł tam legitymację studencką. Jego całą uwagę, skupiło zdjęcie, na którym widoczne były trzy kobiety - Hope, zapewne ze swoją matką i babcią. Jeszcze przez chwilę, Blanchard przypatrywał się fotografii, po czym zabrał ze sobą portfel i wrócił do pokoju. Postanowił, że odnajdzie dziewczynę i zwróci jej własność, a do tej pory musi jakość ukryć wszystko przed Genevieve. Oczami wyobraźni widział już jej minę, gdyby odkryła, co teraz dzieje się w jego głowie. A tego nie chciał. Wystarczyła mu świadomość, że jeżeli niczego nie zrobi to będzie musiał się z nią ożenić, a to byłaby dla niego tragedia.
          Z takimi ponurymi myślami, Jonathan wrócił do pokoju, który na szczęście był pusty, bo jego współlokator, a zarazem najlepszy przyjaciel, Matthieu nie wrócił jeszcze z treningu. Chłopak położył się na łóżku i zaczął się zastanawiać jak odnaleźć Hope i dlaczego zareagował tak a nie inaczej, na ich przypadkowe spotkanie.





___________
Cześć, rozdział pojawił się wcześniej niż się spodziewałam, także zapraszam do czytania. :)









środa, 13 lipca 2016

Prolog

2 komentarze:

         Zapewne po raz ostatni była w tym miejscu. Ciemnobrązowe oczy dziewczyny z pewną dozą melancholii spoczywały na każdym obiekcie w pokoju. Wszystko - każda rzecz czy drobiazg - począwszy od tapety w kwiatowe wzory, a na panelach podłogowych skończywszy, przywoływało setki wspomnień.
        To tu dorastała. Tu rozwijała swoje pasje. Tu uciekała za każdym razem, gdy wielkomiejski świat i problemy życia codziennego zbyt silnie na nią oddziaływały. To tu miała swoją rodzinę i przyjaciół. Swą przeszłość i i część teraźniejszości.
       A teraz? Właśnie tego dnia, za kilkadziesiąt minut, sama z własnej i nieprzymuszonej woli chciała to wszystko porzucić. W imię czego? Miłości. Oddania. Poświęcenia. Marzeń o bajkowym i szczęśliwym życiu. Z nim.
        Drobne dłonie nerwowo wygładzają materiał sukni ślubnej. Wszystko musi być perfekcyjne. Tak jak On. Jak Jego rodzina. Nie chce żadnej rysy na tym wyidealizowanym obrazku. Nie może jej tam być. Musi pokazać, że pasuje do Niego i Jego świata.
      Przymyka oczy. Serce wali jak oszalałe, a zza lekko rozchylonych, jasnoróżowych warg wydobywa się westchnienie. Słyszy kroki w korytarzu. Czy to już czas? - Myśli. Rozchyla powieki. Drzwi otwierają się z lekkim skrzypieniem. W lustrze widzi odbicie mężczyzny. Jedynej osoby na całym świecie, której tak bardzo nienawidzi. Człowieka, który jednym swym słowem może zniszczyć jej marzenia, plany, a przede wszystkim ten magiczny i bajkowy dzień.
- Dzień dobry. - Szepcze niemal niedosłyszalnie, ledwo wydobywając głos z przerażenia, ale on doskonale wie, co powiedziała.
- Dla kogo dobry, dla tego dobry. - Odpowiada i podchodzi do niej bliżej. - Widzę, że nie zmieniłaś zdania. Nasza ostatnia rozmowa chyba niewiele pomogła, co? - Pyta, od razu przechodząc do najbardziej nurtującego go tematu.
- Mówi pan o tej śmiesznej gadce z dnia wczorajszego? - Stara się mówić hardo, jednocześnie, marząc o tym, by móc być choć w części tak pewną siebie jak on. - Nie. Nie zmieniłam zdania. Kocham pańskiego syna i nic, ani nikt tego nie zmieni. Ani pan, ani pańska żona, a tym bardziej wasze brudne pieniądze. - Dodała, wpatrując się w stojącego przed nią człowieka z czystą nienawiścią, tlącą się w jej brązowych oczach.
- Kochasz go? Nie bądź śmieszna! - Niemal na nią krzyczy, jednak stopuje się, wiedząc że nikt nie może ich usłyszeć. - Może i coś tam do niego czujesz, ale on nigdy z tobą nie będzie. Przynajmniej jeśli chce się nadal nazywać moim synem. Nigdy nie zapominaj co rządzi tym światem. Pieniądze to potęga. Ja je mam, a wiem, że mój syn jest zbyt słaby żeby porzucić to co ma dla dziewuszyska o marnej reputacji i mizernym pochodzeniu.
- On jest ponad to. Kocha mnie i wiem, że nie zostawiłby mnie tylko dlatego, że takie jest pana widzimisię. Pieniądze i pochodzenie to nie wszystko. W życiu licząc się inne wartości. Miłość... - Chciała jeszcze coś dodać, ale już nieźle rozeźlony mężczyzna jej przerwał.
- Na jakim świecie ty żyjesz? Miłość? Nie ma czegoś takiego. Jest tylko władza i potęga, a tak się składa, że te dwie rzeczy, w przeciwieństwie do ciebie, posiadam ja. - Szeroki uśmiech rozkwitł na ustach przyszłego teścia. Wiedział, że teraz ma ją w garści. - Posłuchaj mnie teraz uważnie, głupia dziewucho. - Wycelował w dziewczynę palec wskazujący, niemal dotykając lekkiej koronki na gorseciku sukni. - Mój syn zrobi to, co mu każę. Ty nie masz na niego żadnego wpływu, ja zaś mam ogromny dar przekonywania. - Uśmiechnął się ironicznie, wiedząc, że ma rację. Jego syn, mimo okresu buntu i tak zrobi to, czego się od niego oczekuje. - Lepiej się przebierz i rozpakuj. Nie dojdzie do tego ślubu. Nie pozwolę na to. Wystarczy tylko krótka rozmowa z Jonathanem. - Dodał i odwrócił się na pięcie z zamiarem opuszczenia pokoju.
- Nie ośmieli się pan. - Ostatkiem sił, brunetka starała się wmówić to sobie i stojącemu przy drzwiach mężczyźnie. - Nie zrobi pan tego własnemu synowi.
- Nie znasz mnie dziecko. Dla ratowania honoru rodziny jestem gotów na wszystko. - Niemal ciepło uśmiechnął się do dziewczyny i wyszedł z pokoju cicho zamykając za sobą drzwi i zostawiając Hope z istną burzą, która toczyła się w jej głowie.
       Brunetka, nieprzejmując się już materiałem sukni, opadła na kanapę. Nie wiedziała co teraz będzie. Wierzyła, że jej ukochany nie posłucha ojca, że wszystko to, co jej kiedykolwiek mówił było prawdą.
         Hope ukryła twarz w dłoniach i cicho załkała. Nad sobą. Nad Jonathanem i nad tym, co miało się stać za chwilę.


Wielki (?) powrót

2 komentarze:
Cześć, kiedyś już pisałam historię Jonathana i Hope. Nie raz, i nie dwa, ale zawsze coś przeszkadzało mi skończyć to, co zaczęłam. Mam nadzieję, że teraz będzie inaczej i cała historia ujrzy światło dzienne. 
Mimo, że od ostatniego podejścia minęły już prawie dwa lata, to jednak historia Hope i Jonathana siedziała gdzieś we mnie, domagając się zakończenia. Dlatego też, właśnie od dziś, zaczynam opowieść na nowo i mam nadzieję, że tym razem, dotrwam do samego końca.